31 marca 2014

#kolorowanki

Będę monotematyczna i znowu napiszę o Berlinie.
Tym razem nie potrzebujemy już € w portfelu, by wejść do największej galerii świata. Galerii na świeżym powietrzu. Ciągnącej się przez 1,3 km. East Side Gallery, Ich lade ein!

Wystarczy przejechać kilka przystanków od Reichstgu, by znaleźć się w innej rzeczywistości.
W Berlinie Wschodnim widziałam niewielu turystów. Za to pod dworcem na gitarze grała dziewczyna, miała magiczny głos. Super było tak popatrzeć na filigranową postać w czarnym kapeluszu, słuchać jej piosenek i pić Allgäuer Büble Bier za jej zdrowie.
Nie było także sklepików z pamiątkami, natomiast był automat do robienia zdjęć, a wokół niego kręcili się ludzie wyjęci z teledysku A$AP Rocky'ego, którzy często do budki wchodzili, ale zdjęć nie robili.
Zamiast szklanych budynków stoi tam Mur Berliński, uściślając najdłuższy jego zachowany odcinek.

Każde "płótno" należy do innego artysty, utrzymane jest w innym stylu, porusza odrębny problem. Niektóre są radosne: bazują na feerii barw, inne są szare: pokazują twardą rzeczywistość, nie tylko tą po upadku NRD.
East Side Gallery to niepowtarzalne miejsce. Jedni chodzą wzdłuż niej, bo np. mają bliżej do pracy, drudzy przemierzają cały świat by zobaczyć tę część historii. Znajduje się tam przecież słynny "Brotherly Kiss" czyli obraz pocałunku Breżniewa z Honeckerem oraz "Fatherland".

Czy to nie Persefona i Demeter?

Everywhere = Dolina Muminków

"Brotherly Kiss" Dimitri Vrubel

W żadnym klubie nie wytańczyłyśmy się ostatnio tak jak pod tą ścianą.

W każdym mieście dobrze jest przekroczyć granicę trasy turystycznej i wyjść w prawdziwe miasto, w którym są ludzie a nie eksponaty. Poza tym trzema najsłynniejszymi słowami na świecie nie powinno być MADE IN CHINA tylko EAST SIDE GALLERY.


26 marca 2014

#sztuka pisania publikacja II

Jakie znacie sposoby na sen? Liczenie baranków? Kolejny odcinek "Malanowski&Partnerzy"? A może pijecie szklankę ciepłego mleka?
Ostatnio pisałam reportaż. Bardzo nietypowy, gdyż opierał się na fikcji literackiej, a nie na prawdziwych wydarzeniach. Podstawowych informacji do pisania reportażu dostarczył mi Mrożek ze swoim opowiadaniem "Wina i kara", które możecie znaleźć TUTAJ.

Do poduszki możecie położyć się z moim małym stworkiem literackim. Mam nadzieję, że nie straszy.
Nie zapomnijcie także o szklance mleka.


Mlekois(not)Ok
(tytuł bardzo roboczy)

Wybuch. Domek na przedmieściach zamienił się w kulę ognia. Sąsiedztwo powychodziło z domów, kobiety w szlafrokach były zalane łzami, mężczyźni przytulali swe towarzyszki, dłońmi gładzili ich włosy. To była bardzo spokojna okolica. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się coś podobnego i równie zatrważającego. Istne piekło na ziemi.

- Widziałem aniołka, czasami mnie bił, najczęściej, gdy się garbiłem – mały chłopiec wbija swój wzrok w podłogę. - Dlatego to zrobiłem, chciałem się go pozbyć, bo mieszkał razem z nami.
Ta historia nigdy nie powinna się zdarzyć. Mały chłopiec skonstruował amatorską bombę z trotylu, po czym wysadził swój dom. Dwie osoby zmarły na miejscu, byli to rodzice chłopca. Podczas dochodzenia wyniknęły dziwne okoliczności. W krwi chłopca znalazła się kodeina, która ma silny wpływ na ośrodkowy układ nerwowy, drugi pod względem morfiny. Chłopiec do tej pory jest pod ścisłą opieką psychologów, którzy badają jego zdolności percepcyjne oraz próbują zweryfikować jakie zmiany zaszły w jego psychice.

Ekspertyza policji wykazała, że 9-latek zażywał kodeinę nieświadomie, gdyż przyjmował ją wraz z pitym mlekiem. Producentowi Bogusławowi Z., gdyż właśnie nabiał produkcji jego firmy MlekoisOk był podawany chłopcu, zostały postawione zarzuty nie objęcia produkcji ścisłymi standardami oraz wypuszczenia na rynek serii z kodeiną w składzie, która zagraża życiu konsumentów. Po zatrzymaniu zarządu i wnikliwej inspekcji odnaleziono pewne nieprawidłowości, które mogą wskazywać na udział firmy w nielegalnym obrocie środkami farmaceutycznymi. Prawdopodobnie w wyniku niedopatrzenia środki te, w tym kodeina, mogły dostać się do produkowanych przetworów mlecznych.

Z zeznań świadków wynika, że 9-latek od jakiegoś czasu zachowywał się depresyjnie i apatycznie, mimo że wcześniej nie odstawał od swoich aktywnych, roześmianych rówieśników. Częściej niż z piłką można go było zobaczyć z książką, w jego zachowaniu czuć było niepokój, swojego rodzaju schizofrenie. Malec w rozmowie z psychologiem opowiedział historię o aniele, który używał wobec niego przemocy fizycznej, gdy ten robił coś "niedobrego": - Gdy nie zmówiłem paciorka, gdy nie wypiłem mleka, lub gdy biegałem mogłem spodziewać się kary - chłopiec wylicza. Obdukcja jednak nie wykazała żadnych ran pourazowych, złamań czy siniaków, więc to wszystko musiało dziać się w psychice dziecka, musiało być jego imaginacją.

Chłopiec w końcu porzucił beztroski styl życia i zainteresował się chemią. Tuż po tragedii, gdy zatrzymano go w porcie na wybrzeżu, odnaleziono przy nim torbę wypełnioną podręcznikami do nauki chemii. 9-latek nie był przerażony czy lękliwy ale wręcz dumny z katastrofy, którą spowodował, co z opinii biegłych psychologów sądowych jest wynikiem ubocznego działania kodeiny czyli niewrażliwości na doznania.

Odnotowano jeszcze kilka przypadków dziwnych zachowań u dzieci, które spożywały produkty firmy MlekoisOk, gdyż to właśnie dziecięcy ośrodkowy układ nerwowy jest najbardziej narażony na działanie narkotyku. U przebadanych we krwi odnaleziono niewielkie ilości metylomorfiny, co wyjaśniałoby ich stany lękowe i irracjonalne zachowania, które niepokoiły rodziców. W najgorszym stadium uzależnienia od kodeiny był jednak 9-latek, który po "zatrute"mleko sięgał najczęściej i w niekontrolowanych ilościach.

Obecnie chłopiec przebywa w Szpitalu Dziecięcym, gdyż ciągle jest badany i poddawany szeregom zabiegów mającym na celu wyeliminowanie nałogu.
- Widziałam jak do śniadania, oprócz kanapki z kremem czekoladowym, podano mu także mleko.
Najpierw się pomodlił, później sięgnął po szklankę – dodaje pielęgniarka.

#ca s' appelle un vagin

Podobno podróże kształcą. Ale tylko wykształconych - jak dodawała mama mojej przyjaciółki. Twierdziła także, że najlepszym sposobem na wszystko jest zdziwienie. Ponieważ niedaleko pada jabłko od jabłoni, postanowiłam odwiedzić moją przyjaciółkę i wysłuchać jej życiowych rad, tak dawno niesłyszanych.Wyruszyłam więc w podróż do Szczecina. Wiadomo, że w Szczecinie oprócz włamania się na statek "Konrad" i wypicia Primatora Pszenicznego, nie ma za dużo atrakcji, więc drugiego dnia mojej "robinsonady" pojechaliśmy do Berlina.
Wiem, że każdy liczył na rady życiowe mojej przyjaciółki, ale nie o tym będzie dzisiejszy wpis.

W Berlinie, oprócz Bramy Brandenburskiej, Reichstagu oraz Pomnika Pomordowanych Żydów Europy warto zobaczyć Muzeum Salvadora Dali na Placu Poczdamskim. Wystawa jest ogromna, liczy ponad 400 prac artysty. Samo muzeum robi wrażenie: zaraz przy wejściu jest biały fortepian, z którego wypływa woda,
na każdym z pięter wystawy znaleźć można Marilyn Bocca Lips Sofa, a może jednak Mae West Sofa... Nieważne - za 9€ można usiąść na czerwonych ustach albo na przezroczystych krzesłach i oglądać prace malarza.






Z czym kojarzy się Salvador Dali? Jestem pewna, że każdemu z "Trwałością pamięci", czyli symbolem surrealizmu.
Nie będę jednak opowiadać o nieroztapiających się zegarach, ale o trochę innym obliczu Salvadora.
"Les Amours jaunes" to cykl obrazów, przyozdobionych złotym płynem, imitującym brokat.
Wg mnie nazwa to analogia do tomiku wierszy autorstwa Tristana Corbière, jednego z grona poetów wyklętych.






Cykl epatuje erotyzmem i mimo tego, że jest tu pokazana "naga prawda" to nie mogę wrzucić go do worka z pornografią. W tych obrazach jest coś surrealistycznego, jest wiele symboli, kluczy do interpretacji, a to wszystko ozdobione "złotym płynem". Magia.
Podsumowując "Les Amours jaunes" Salvadora Dali  to idealne miejsce na pierwsza randkę.

20 marca 2014

#chaos

Chyba się nie przedstawiłam.
Prowadzę bloga od 3 lat, mój ekshibicjonizm internetowy pamięta jeszcze pierwsze wersje Fotobloga tj. rok 2008. Nigdy nie zaczynałam od "słowa wstępu", nigdy nie zakreślałam tematyki, po prostu prowadziłam swój pamiętnik, dodawałam zdjęcia z treścią lub bez sensu.
Teraz czuję, że powinnam się przedstawić i napisać dlaczego piszę o tym, o czym piszę.
Sztuka to takie słowo, które kojarzy nam się z podstawówką, kiedy na zajęcia trzeba było przynosić kredki świecowe, albo co lepsze, z origami, a dla niektórych to słowo używane co weekend w klubie "O patrz! Niezła sztuka!" - chociaż nie wiem, jak teraz mówi się na dziewczyny, dawno w klubie nie byłam.
Za to kiedy mogę chodzę do galerii. Nie znam wszystkich artystów, nie zawsze rozumiem "Co artysta miał na myśli", ale na pewno bardziej rozumiem sztukę niż matematykę. To właśnie przez problemy z matematyką, o zgrozo, nie zdawałam historii sztuki na maturze, choć przez ponad pół roku pilnie we wtorki i czwartki biegałam/jeździłam rowerem/spóźniałam się na zajęcia z tego przedmiotu - do tej pory wtorki i czwartki są moimi ulubionymi dniami tygodnia.
"Życie jest jak lunapark. Miej odwagę by nacisnąć start" jak śpiewa Mrozu, chociaż nie wiem co z tego wynika, bo przecież w lunaparku samemu nie obsługuje się maszyn, ale każdy mądraliński tekst powinien mieć jakiś cytat, jakąś sentencję, więc voila! No ale życie jest trochę jak lunapark - kupujesz bilet i chcesz wejść na każdą atrakcję. Trzeba pójść do Pokoju Luster i spojrzeć na siebie trochę krytycznie, trzeba zaglądnąć do Domu Strachów, żeby zmierzyć się z tym, czego się boimy, trzeba wejść na Rollercoastera żeby poczuć, że w jednej chwili możesz być na szczycie, a zaraz później spaść w dół (ważne tylko, żeby za długo na nim nie siedzieć, bo możesz zwymiotować). Kupujesz bilet i nie chcesz go zmarnować, chcesz wykorzystać każdą okazję.
Jestem studentką Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej, nigdy nie będę dziennikareczką, co trzeba od razu powiedzieć - nie mam ambicji i predyspozycji, np. radiowego głosu. Nie nie, nie jestem tu też przypadkiem, w przyszłości chcę zajmować się pijarem, a specjalizacja na studiach daje mi taką możliwość. Poza tym na studiach zmobilizowałam się, by podejść poważnie do blogowania i w końcu pisać o tym, co naprawdę mnie interesuje, a co było jednak na drugim planie. Zamiast biletu do lunaparku wolę kupić bilet na wystawę sztuki i o tym właśnie piszę. 



19 marca 2014

#sztuka pisania publikacja I

Dociekliwi, którzy przeglądali mojego bloga 5 wpisów wstecz, wiedzą, że publikuję tutaj również moje małe zbrodnie pisarskie. Od początku marca jestem związana z projektem PRE-PRODUKCJE, który pomaga mi w tworzeniu mojego kryminału.

Podobno to esej o filmie Michała Rosy. 

Wątpliwa pewność

Jako nastolatka zaczytywałam się w kolorowych magazynach dla kobiet, żeby lepiej zrozumieć świat, w który miałam dopiero wejść. Czytałam o stosunkach damsko-męskich, tych na co dzień i tych w sypialni, o tym, że mężczyźni potrzebują przestrzeni, wolności, a kobiety to bluszcze, które wykorzystują wszystkie swoje atrybuty, aby tych mężczyzn przy sobie zatrzymać.
W końcu weszłam w tę rzeczywistość i wszystko okazało się bzdurą. Pozostało mi tylko wyrzucić kolorowe gazety.

"Rysa" to film Michała Rosy, który pokazuje nam piękne krakowskie mieszkanie, a w nim "stare, dobre małżeństwo". Już na samym początku pojawia się symboliczna rysa, która z każdą minutą staje się coraz widoczniejsza.
Joanna Kocjan to kobieta, której nie można narzucić żadnej formy, nie jest ani żoną, ani matką, jest kimś niezależnym i wymykającym się ze sztampowej klasyfikacji.
Kiedy dowiedziała się o wątpliwej przynależności swojego męża do służby SB, miała powód by odciąć się od niego jeszcze bardziej. Przesłanki co do przeszłości Jana, upublicznione przez pewnego historyka, mijały się z prawdą, jednak odnaleziony list dotyczący materiału w kropki, notabene, z którego Joanna miała uszytą suknię ślubną, przesądził o kryzysie w ich małżeństwie.
Według mnie ich związek był na takim etapie, że katalizatorem mogłoby stać się nawet przesolenie zupy przez Jana.

Kobieta uciekła w swój świat świerszczy, do uroczego pokoju na strychu.
Ta ucieczka, powtarzająca się codziennie, stała się małym rytuałem w domku na przedmieściu. Wcześniej tradycją było wspólne jadanie posiłków, teraz samotność stała się codziennością. Ich spotkania w przedpokoju, kiedy rzucali na siebie przelotne spojrzenia, chłód jakim kobieta obdarzała swojego męża, stały się rutyną.
On w tym związku był kobietą, która potrzebuje miłości i akceptacji. Jan stał się ofiarą własnej nieklarownej przeszłości, która nigdy nie miała być już wyjaśniona.
Ona była mężczyzną, który potrzebuje przestrzeni, który zamyka się w swojej arkadii.
To typ kobiety, który odwraca się od partnera po akcie miłosnym, jest samowystarczalny, egoistyczny, niezdolny do kompromisów.
O takim typie nie pisali w gazetach, a szkoda, bo wtedy może lepiej zrozumiałabym Joannę, którą po części sama jestem.

Za "Rysę" Jadwiga Jankowska-Cieślak w 2009, rok po ukazaniu się filmu, otrzymała Orła w kategorii "Najlepsza główna rola kobieca", a jej ekranowy partner Krzysztof Stroiński był laureatem "Najlepszej roli męskiej". Małżeństwo wykreowane przez Rosę jest wręcz na medal. Historia, którą stworzył nie ma nic wspólnego z tkliwymi opowieściami o zdradach i rozstaniach. Tutaj problem tkwi w psychice głównej bohaterki, w jej charakterze i chyba najsłuszniejsze stanie się założenie, że Joanna jest jakaś inna.
Swoją formą "Rysa" przypomina mi o innym filmie – "Wątpliwość" z Meryl Streep. Różnicą jest to, że opuszczamy krakowski dom, a przenosimy się do klasztoru. Tutaj pewność miesza się wahaniem, domniemanie zmienia się w intrygę, sacrum pomału staje się profanum.

Jeszcze inną konotację znajduję między wizerunkiem Joanny, a postacią Claire z "House of Cards".
Obie kobiety są niezależne, tkwią w jakimś schemacie związku, z osobą, z którą same nie wiedzą czy jeszcze coś je łączy, w końcu odchodzą.
Joanna wyprowadziła się, a obrazek przeżytych wspólnie lat, przez jedną rysę, rozbił się. Ona nie tęskni, nie czuje, na wieść o zawale męża odchodzi spokojnym krokiem. Wszystkie emocje zabija w sobie, możliwe, że jest emocjonalnym inwalidą, bo przecież każda inna normalna kobieta, o której piszą kolorowe magazyny, przejęła by się wypadkiem, wzruszyła, natychmiast pobiegła do męża. I tak, owszem, w końcu małżeństwo spotyka się w szpitalu. Nie ma tam miejsca na nostalgie, na łzy - to spotkanie "starego dobrego małżeństwa", bez zbędnych pompatycznych słów.

Zimowy dzień, Joanna idzie z walizką przez ulicę. Wciąż nie wiemy czy kobieta poskleja rozbity obraz, czy może wyrzuci go do śmieci.
I co daje nam tym Rosa? Nadzieję na odbudowę związku, nadzieję, że miłość wszystko przezwycięży, czy może sugeruje, że miłości w ogóle nie ma, a my jesteśmy tylko trybikami w dziwnym mechanizmie zwanym "miłością"? Nie, Rosa daje nam wątpliwą pewność każdej historii.


18 marca 2014

#rupaki

Od jakiegoś czasu w mojej łazience jest grzyb, co jest jednym z uroków mieszkania w uroczej kamienicy. Zaglądam do niego co jakiś czas, gdyż kryje się za pralką. Rośnie sobie jak na drożdżach, trochę straszy, niezbyt ładnie pachnie, czasami boję się, że wtargnie do mojej sypialni i mnie pożre.
W lodówce natomiast zdarza się, że znajduję przyjaciela grzyba - pleśń. Ostatnio spodobało jej się masło, czasem lubi posiedzieć na pomidorach. Naszą relację określiłabym terminem komensalizm, gdyż pleśń nie szkodzi mi za bardzo, zresztą i tak nie lubię jeść kilkudniowych pomidorów.
Wiem, że zrobiło się apetycznie, a teraz jest pora obiadowa, więc na deser częstuję Was moim ostatnim odkryciem: magical-contamination.tumblr.com. Jest to blog poświęcony pleśni, ale nie takiej, jaką znamy z własnych lodówek. Określiłabym to sztuką, jaką może stworzyć sama przyroda. Nie wygląda to jak włochate paskudztwo, tylko jak obraz... no może za dużo powiedziane- jak paleta z farbami artysty. 
Ja jestem pod wielkim wrażeniem, lubię wracać na  magical-contamination.tumblr.com i podziwiać te małe dzieła sztuki użytkowej, raczej niejadalnej.




Smacznego obiadu!

12 marca 2014

#sztuka czy antysztuka?

8 marca dostałam kwiaty i rajstopy. Żartuję, chociaż wiadomo, że to klasyka gatunku. Dostałam kwiaty i zegarek. Ten pierwszy prezent chciałam kupić sobie sama, na "szczęście" ktoś mnie wyręczył, bo inaczej zaprzeczyłabym ideologii gender.
Kwiaty w moim mieszkaniu to rzadki widok, nawet jeśli zdecyduje się na droższą wersję w doniczce, to i tak usychają po 3 dniach. Głównym powodem może być fakt, że z okien mojej 3-piętrowej kamienicy rozciąga się widok na 10-piętrowy blok. Szary blok z wielkiej płyty. Kupowanie więc dracen, beniaminków i innych osobników z chlorofilem nie ma większego sensu, gdyż nie mogę ich "karmić" światłem, zresztą o podlewaniu też zawsze zapominam. Jednak tulipany z okazji Dnia Kobiet dalej dumnie stoją w szklance marki Ikea. Jest to tak unikatowe zjawisko, że aż postanowiłam podzielić się nim z moimi przyjaciółmi z portalów społecznościowych, zrobiłam więc zdjęcie i wrzuciłam na Instagram, opatrując je hashtagiem #spring, oczywiście.

#SPRING

Gdy akurat nie mam w domu świeżych kwiatków (zawsze) to pocieszam się Sztucznymi Fiołkami.
Chyba każdy słyszał, że istnieje na Facebooku strona o tej właśnie nazwie, a jeśli nie to WITAJCIE W POPKULTURZE.









i chyba najpopularniejszy "fiołek"


Sztuczne Fiołki to "sztuczno-historyczny magazyn komiczno-tragiczny", który zebrał już ponad 75 tys. fanów na Facebooku i nominowany został do Paszportów Polityki 2012 w kategorii Sztuki Wizualne.
Jak widać, znane i lubiane, lub niekoniecznie znane, produkcje opatrzone są komentarzem. Niemal każdy "sztuczny fiołek" trafnie opisuje aktualne wydarzenia, problemy społeczne, dylematy, ale także podniety internautów.
Autor Sztucznych Fiołków wciąż pozostaje anonimowy, jednak udzielił kilku wywiadów. W jednym z nich, podczas rozmowy z Martą Piątkowską, padają ważne, przynajmniej w moim odczuciu, słowa: Dla przeciętnego Polaka sztuka chyba kończy się i zaczyna na Kaplicy Sykstyńskiej, "Monie Lizie" da Vinciego i Matejce, bo jesteśmy od niej skutecznie separowani. Proszę sobie wyobrazić, że np. jak mieszka się w Wiedniu w zabytkowej części miasta, to nie można na balkonie suszyć nawet bielizny, bo uznano to za nieestetyczne. A u nas? Można cały zabytek zasłonić reklamą i udawać, że nic się nie stało.

To nie jest tak, że człowiek lubi tylko to co proste, łatwe i przyjemne. "Sztuczne Fiołki" pokazują, że niekiedy hermetyczny humor opatrzony klasycznym obrazem również jest w stanie do niego dotrzeć, zainteresować. Trzeba tylko dać mu szansę. Jest takie powiedzenie, z którym nie do końca się zgadzam, ale pasuje do sytuacji: "Bez Boga ludzie są jak zwierzęta". Bez sztuki może nie jak zwierzęta, ale blisko (cały wywiad możesz przeczytać TU).

Według mnie Sztuczne Fiołki stanowią integralną część polskiej popkultury, o "fiołkach" się mówi, "fiołki" się udostępnia, "fiołki" najczęściej są śmieszne, ale zdarzają się także smutne, melancholijne. Na pewno wszystkie zebrane przeze mnie "fiołki" są satyryczne, a w swej formie klarowne i spójne, gdyż stylistyka satyry nie pozwala na szarości, jak twierdzi sam ich autor. 

Kolejną lekcję popkultury daje nam Chad Wys, amerykański artysta XXI wieku. W przeciwieństwie do Sztucznych Fiołków operujących komentarzem, Chad używa pędzla oraz techniki kolażu, aby z sacrum jakim jest dzieło sztuki wyszło profanum, czyli nasza popkultura.









Jego pomysły zdeterminowane są dadaizmem, który miał na celu przesunięcie granic estetyki, a za dzieła uznawane były przedmioty codziennego użytku, czasem nawet śmieci.

Poza tym nie trzeba jechać za ocean, żeby spotkać się z tego rodzaju sztuką. Dziś, podczas oczekiwania na warsztaty w Domu Biblioteki Śląskiej, poznałam twórczość Bartka Skawskiego. Jego wystawa pod tytułem "W mych oczach widzisz duszę" jest analogiczna do formatu "fiołków" oraz Chada.


kolorowe ramki zawsze są mile widziane

Bartek opowiadając o swojej twórczości cytuje Jiřego Koláře: Dzisiejszej sztuce brakuje poczucia humoru, nie ma w niej radości, karnawału, a mnie bardziej interesuje humor niż strachy na wróble. Chodzi mi o humor subtelny, nie okrutny – to znaczy ludzki...
Widać, że Skawski wzoruje się na twórczości Kolářa, procesowi dewaluacji poddaje to samo dzieło sztuki "Damę z łasiczką", jednak wciąż w całej tej sztuce wadliwej poszukuje swojego miejsca i swojej metody.
(więcej o B.Skawskim i jego wystawie TU)

Czy sztuka Chada, Skawskiego, Sztucznych Fiołków jest dla Was manifestacją pokolenia, czymś innowacyjnym, co w jakimś stopniu Was wyraża? Czy może są to zwykłe śmieci, bo przecież jak obraz, który jest oklejony taśmą izolacyjną może znajdować się w galerii sztuki? Czy nadaje się tylko do kosza?
Sama nie wiem, jakie stanowisko przyjąć. Sztuka XXI bazuje na płótnach artystów minionych epok - to oczywiste- i kompletnie mi to nie przeszkadza, o ile przekaz nie jest za bardzo wymuszony i komercyjny, o ile artysta zajmujący się łamaniem konwencji jest w tym prawdziwy i nie robi tego "na zlecenie".
No właśnie, a czy współcześni artyści są TWÓRCAMI czy ODTWÓRCAMI, czy recykling, którym się zajmują jest w ogóle sztuką?
Nie mam pojęcia, ale jeśli uschną moje kwiatki to dalej pozostaną mi tylko Sztuczne Fiołki.


6 marca 2014

#mondaine

Lubimy skandale. Nie chcemy być ich bohaterami, ale śledzimy każdy pikantny szczegół, chyba ma to związek z wojeryzmem. Skandalem XXI wieku być może jest kokainowa Kate Moss, a może na piedestale powinna stanąć Kim Kardashian - nie umiem ocenić.
Najczęściej bohaterkami skandali są kobiety. Możliwe, że związane jest to z ich seksualnością, chęcią wyróżnienia się lub bycia uwielbianym, a może po prostu zmianą nastrojów (chociaż bieliznę powinno się zakładać niezależnie od nastroju). 
John Sargent, jak podaje Wikipedia był amerykańskim malarzem, chociaż większość swego życia spędził we Francji. Czasy jego twórczości to burzliwy dekadentyzm. Jego biografia, jak każda, może okazać się trochę nudna, więc przejdę do meritum - do skandalu.


John Sargent namalował Virginie Amelie Gautreau w 1884 roku. Sama Virginia była bardzo interesującą postacią, malarz wyeksponował jej postawę mondaine czyli przedstawił jako kobietę światową, niedostępną, narcystyczną oraz łamaczkę męskich serc. I taka właśnie była pani Gautreau.
Ale czy jest coś kulejącego moralnie lub po prostu kontrowersyjnego w tym obrazie?
Dzieło zostało pokazane szerszej publiczności podczas paryskiego Salonu i portret od razu stał się nowym symbolem "succes de scandale" a wszystko dzięki opadającemu ramiączku przy sukience.
Wszyscy już znali akt "Maję nagą" Goyi, pruderyjność nie była raczej cechą dekadenckiej nonszalancji,
 a wielkie oburzenie elity wywołał pozornie niewinny portret francuskiej dziedziczki? Owszem. 
Akty nie wywoływały skandalu, o ile pozowały do niego prostytutki lub kobiety nie związane z wyższymi sferami. Jeśli jednak żona pierra Gautreau ma opuszczone ramiączko to jest to już powód do spekulacji o romansie, można doszukiwać się zabarwienia erotycznego, dwuznaczności. Dla Virginii zapanował okres "fin de siecle" - jej ranga spadła owiana skandalem Madame X, natomiast John był przez pewien czas wykluczony z grona artystycznego światka.

Ciekawostką jest, że po jakimś czasie Sargenta domalował ramiączko, po czym wyjechał do Londynu.


Oprócz "Portrait of Madame X" John namalował też wiele innych pięknych kobiet. Wszystkie portrety utrzymane są w klimacie impresjonizmu, są pastelowe, wyciszone, statyczne.

John Singer Sargent, Lady Agnew of Lochnaw (1892-1893)
John Singer Sargent, Elizabeth Winthrop Chandler (1893)
John Singer Sargent, Mr. and Mrs. Phelps Stokes (1897)
Ostatni obraz przypomina mi o jeszcze innej skandalistce. Mrs. Phelps Stokes - czarno-białe ubranie, muszka pod szyją, włosy zaczesane do tyłu, stoi pewnie, wręcz męsko, z tyłu, w cieniu niczym ochroniarz, stoi jej mąż. Czyż nie jest podobna do Coco Chanel?


Gabrielle Bonheur Chanel, która założyła kobietom spodnie i wprowadziła nowy dress-code była także bardzo kontrowersyjna. Przez całe życie podkreślała swoje antysemickie poglądy, a o homoseksualistach wyraziła się bardzo klarownie:
Homoseksualiści? Czyż oni w kółko nie uczepiają się kobiet, ciągle zasypując je komplementami: „moja ty piękności, moje maleństwo, mój aniołku”? Widziałam jak te wstrętne cioty niszczą życie młodych kobiet: poprzez narkotyki, rozwody i skandale. (…) Bo cioty chcą być kobietami – tyle że żałośnie im to wychodzi.

Poza tym Coco nie stroniła od narkotyków i chętnie wdawała się w nowe romanse.
Reasumując brzmi to jak biografia każdego współczesnego celebryty (pomijając wątek antysemicki) i jest dobrym materiałem na skandal nie wart funta kłaków.
Ile bym dała, żeby dzisiejsze skandale miały choć trochę klasy. Kiedyś szokowało ramiączko, dzisiaj już nawet nie goły tyłek.


4 marca 2014

#źle zagrane, davis

O twórczości George'a Grosza przypomniałam sobie niedawno. Przy wyborze książki podobno nie należy kierować się okładką. "Ości" Ignacego Karpowicza kupiłam raczej przez zawartość, ale kiedy już książka znalazła się w moich rękach i dłużej przyglądnęłam się jej okładce to znalazłam konotacje między projektem oprawy a obrazami dadaisty.
George Grosz to niemiecki malarz, grafik, specjalizował się w karykaturach. Prowadził raczej bujne życie towarzyskie, miał także konflikty z prawem, może nie takie jak Caravaggio (nota bene pierwszy awanturnik baroku), lecz kontrowersje wywoływał poglądami i brakiem poprawności politycznej - tak Niemcy tłumaczyli jego zwalczanie militaryzmu i nacjonalizmu.
Wracając do meritum sprawy, okładka "Ości" ma wg mnie wiele wspólnego z obrazem "Chcę Cię wielbić, o piękności".



Po pierwsze projekt okładki twórczości Przemysłowa Dębowskiego to wg mnie maleńkie dzieło sztuki: dziwne, groteskowe, przypominające trochę kolaż. W szczególności uśmiech mężczyzny wzbudził moje zainteresowanie. Może nie jest tak tajemniczy jak uśmiech Mony Lizy, ale na pewno bardziej szczery.
W obrazie Grosza mężczyzna w niebieskim garniturze, siedzący tuż obok prostytutki, byłby perfekcyjnym posiadaczem uśmiechu z książki. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Gdybym grała w grę pt. "Do kogo pasuje ten uśmiech?" to instynktownie dałabym Niebieskiemu Panu nową szczękę. 
Książka jak na razie leży na biurku z zakładką na 10 stronie, a ja zaczęłam czytać więcej o Groszu.
Teraz chciałabym się przenieść z domowej biblioteczki o zbiorze publikacji liczącej 20 sztuk do sali kinowej.
W Rialcie, dzięki poniedziałkowym biletom za 10 pln, oglądałam dziś film pt."Co jest grane, Davis?" i znalazłam obraz George'a podsumowujący tę produkcję.

O co chodziło braciom Coen? Oprócz klimatu NYC lat 60. w tym filmie nie znalazłam nic innego. Była folkowa muzyka, papierosy, kot i zdawałoby się kilka ciekawie rozpoczynających się historii. Żadna z nich się nie rozwinęła, pozostawiła niedosyt, ale nie o charakterze "Czekam na więcej" tylko "Czekam aż w końcu coś się wydarzy", potęgowało to tylko moją irytację. 
Główny bohater - Llewyn Davis - był dla mnie tak samo szary jak obraz "A victim of society" z 1919. Miał taki sam znak zapytania na czole i prawdopodobnie nie wiedział jaką rolę chce grać: muzyka, włóczęgi, kochanka czy opiekuna kota. 
Obraz przykuwa uwagę kolażem: guziki, śruba na nosie, doklejane usta, toporek w szyi, łódź podwodna itd., czyli zbiorem kompletnie nie powiązanych ze sobą elementów tworzących jednak spójną, interesującą całość. Wątki w "Co jest grane, Davis?" też były porozrzucane, z jednej strony tworzyły cały scenariusz, z drugiej nie były frapujące i sprowadzały się do kilku "ambitnych" dialogów. Film nie był zły, był po prostu nie wystarczająco dobry. Jako widz, laik twórczości braci Coen, czułam się rozczarowana i wydaję mi się, że przez 1h 45 min miałam taki sam wyraz twarzy jak ofiara społeczeństwa Grosza.
Na koniec dzisiejszej podróży, po bibliotece i kinie, chcę się przenieść do łóżka i mam nadzieję, że przyśnią mi się aniołki Rafaela.